O szkółce i sadzie
lata | 1930 dodano | 18.12.2018
dodał(a): melaine koina
I w tej szkółce właśnie ja pracowałam. W tej szkółce, nie w tym majątku. Ale majątek miałam za płotem, że tak powiem. I to była znowuż taka śmieszna sprawa, że ten majątek, ta szkółka to przecież ta pani się w ogóle nie znała na ogrodnictwie, a wyszła za mąż za profesora chemika, który bardzo pięknie grał na wiolonczeli. Więc gdzie im było do prowadzenia szkółki? Przecież to trzeba było się znać na tych wszystkich sadzonkach i tak dalej. No więc wynaleźli takiego pana Nowickiego, który był sławnym ogrodnikiem na całą Łódź, a nie wiem czy nie na Polskę, bo jak on umarł, to widziałam artykuły takie wielkie w gazecie, już po wojnie, że umarł nestor ogrodnictwa polskiego. Bardzo sympatyczny Polak. I oni zrobili przed wojną taką umowę: że pan Nowicki będzie pracował, zakładał te szkółki i to wszystko prowadził, a ten profesor chemii da tę ziemię. Tak właśnie, to jego żona da tę ziemię. I tak to było przed wojną. Te ogrody widzewskie, bo to się wtedy nazywało ogrody widzewskie, no bardzo pięknie to działało. Jak wojna wybuchła, to oni oczywiście się nie przyznali, że jest taka umowa, tylko właścicielem był ten wiolonczelista, a ten Nowicki to był pracownik, ale faktycznie to on był też współwłaścicielem, bo to była taka umowa. I ja tam pracowałam bardzo pilnie, przeważnie na plantacji róż, chyba że była już jesień i trzeba było wykopywać drzewka do handlu no, dziecko, wtedy dziewczyna, już taka prawie dorosła – miałam tam 12-13 lat, to do ciężkich robót raczej się nie nadawała. Ponieważ byłam i moja siostra byłyśmy córkami znajomego, więc nas też pan Nowicki do łopaty nie puszczał, tylko do takich lżejszych robót. Dzięki temu, że ja tam pracowałam, to myśmy w ogóle wojnę przeżyli, dlatego że ja tup tup tup codziennie z Widzewa nosiłam rozmaite jadła. Maliny, porzeczki, agrest. Wszystko tak, jak szło. Dlaczego? Dlatego, że jak się prowadzi szkółkę i nawet plantację róż, to trzeba mieć te mateczniki. Trzeba mieć stare drzewa, z których się obcina te gałązki do szczepienia tych dziczków. No bo skąd niby taka piękna reneta ma się urodzić, jak się zasieje taką, no taką pesteczkę? To z tej pesteczki wyrasta dzika nawet, żeby pesteczka była szlachetna, to i tak wyrośnie dziczka. I tę dziczkę trzeba zaszczepić. To czym zaszczepi pan, jak pan nie ma starego drzewa, z którego pan obetnie kawałek gałązki i tę gałązkę się dopiero wszczepi w tę dziczkę. Jeżeli są takie duże drzewa potrzebne, to przecież te drzewa owocowały normalnie. Czy wiśnie, czy czereśnie, czy jabłka, czy gruszki, czy śliwki, czy to, czy tamto. To to wszystko olbrzymie drzewa, stare. Więc myśmy to zbierały, te owoce oczywiście. Część tych owoców ja, jak zwykle, wszystko przynosiłam do Łodzi, do domu. Dlatego, że ten pan wiolonczelista to on zarządził razem z tym Nowickim oczywiście. Bo tam w tych szkółkach było, bo ja wiem, ze 40 osób zatrudnionych. Takich okolicznych chłopów, co to przed wojną tam pracowali, byli ogrodnikami wykształconymi, no i poza tym jeszcze inne jakieś tam kobitki, które tam do pielonki były brane. Więc Nowicki i Lot, ten profesor, zarządzili, że nic nie pójdzie na sprzedaż, na rynek, tylko wszystko to, co się zbierze, te plony będą dzielone na tych pracowników.
Autor:
Nieznany
Licencja:
Creative Commons